America Latina, czyli historia pierwszej miłości
Nikt nie ma tyle szczęścia, co szalony.
- Chcę odejść, Shura. Zajść bardzo daleko ...
Yulka, moja mała truskawka
Kiedy byłem w szkole, nauczyciele częściej niż inni dzwonili tam do mojej mamy. Jestem głęboko przekonany, że jedynym powodem tego była sadystyczna przyjemność, jaką otrzymali, widząc, jak biedak martwił się o swojego syna - niewinnego anioła. Podczas jednej z najpoważniejszych starć w obecności dyrektora wychowawczyni, która, muszę powiedzieć, bardziej nadawałaby się do pracy w gestapo, powiedziała mamie:
- Gdybyś wykazywał większą sztywność w wychowaniu, być może Twój Mały Jaskier awansowałby do klasy C, a za kilka lat może nawet do dobrej.
„Nigdy nie będę dobry” - powiedziałem ze smutkiem.
„Ten żołnierz jest zły”, powiedziała dyrektorka z budującym tonem, „który nie chce zostać generałem.
To był szczyt socjalizmu. Tuż przedtem kilku uczniów z naszej pierwszej klasy „A” wyjechało do Izraela i Stanów Zjednoczonych i sytuacja w szkole była zawyżona do granic możliwości. Właśnie przeczytałem Call of the Amazon Fiedler's Call of the Amazon i Darrell's Three Tickets to Adventure, więc odpowiedziałem frazą, która okazała się programowa:
- Nie chcę zostać generałem, chcę jechać do Ameryki Południowej.
Lata szkolne mijały od dzwonka do dzwonka, a na balu maturalnym dyrektor zapytał mnie:
- A co z tobą, Dinets? Czy masz jakieś plany na przyszłość?
- Tak. Za dziesięć lat zorganizuję wyprawę do Amazonii.
W tym czasie tygodniowa trasa do Bułgarii była dla wielu głównym wydarzeniem w ich życiu, a Amazon wydawał się równie odległy jak Czerwona Plama na Jowiszu.
Dlatego w ogóle nie obraziła mnie dyrektorka za jej reakcję:
- Ech, obiady, kolacje! Czy nigdy nie będziesz normalny?
W pełni potwierdziły się przewidywania nauczycieli: stałem się jednym z najlepiej wykwalifikowanych mokasynów i wagarowiczów w kraju. Prawdopodobnie w okresie istnienia ZSRR nikt nie miał okazji podróżować po nim jak były biedny student Wowoczka. Jechałem też prawie we wszystkich sąsiednich krajach, aż do Egiptu i Laosu (zabawne jest to, że przez te wszystkie lata miałem ciągłe doświadczenie zawodowe), ale minęło dokładnie 10 lat, zanim udało mi się zarobić wystarczająco dużo pieniędzy na podróże zagraniczne.
Do tego czasu z reguły musiałem podróżować sam - bardzo trudno znaleźć towarzystwo na długą wyprawę na własny koszt po dzikich krainach. Ale do Ameryki Południowej postanowiłem zabrać ze sobą dziewczynę imieniem Julia (ku zdziwieniu moich przyjaciół, którzy powiedzieli, że „jadę samowar do Tuły”). Taki na pierwszy rzut oka autodestrukcyjny krok tłumaczy się przede wszystkim odkrytymi w niej zupełnie unikalnymi cechami osobowymi. Wybór był prawidłowy. Chociaż Julia, która do tej pory nie była dalej niż Morze Azowskie, przeżywała bardzo trudne chwile, przeszła wszystkie próby z niesamowitą odwagą i wytrwałością. Zrezygnowałem nawet z pierwotnego zamiaru wykorzystania go jako awaryjnej rezerwy żywności.
Właściwie mieliśmy jechać z Meksyku na Antarktydę wzdłuż wybrzeża Pacyfiku w Ameryce Środkowej i Południowej i wrócić po stronie Atlantyku, a następnie lecieć do domu z Kuby. Niestety, przez rok ciężkiej pracy (odpowiednio przy komputerze i przy maszynie do szycia) udało nam się zaoszczędzić zaledwie 10 tysięcy dolarów.
Dlatego rozpoczęliśmy trasę z Nikaragui, dotarliśmy do Ekwadoru, potem Yulka wróciła do domu, a ja przetoczyłem się na południe do Ziemi Ognistej i wróciłem do Moskwy z Brazylii. Z wysp udało mi się zobaczyć Galapagos, Juana Fernandeza i Silvera, ale Antyle, Falklandy i Wielkanoc zostały „odrzucone”.
Chociaż cały kontynent okazał się znacznie bardziej rozwinięty, niż można by sądzić na podstawie literatury dostępnej w naszym kraju, nadal widzieliśmy w tym czasie znacznie ciekawsze rzeczy niż większość naszych współobywateli w całym ich życiu. W tej książce podam kilka praktycznych wskazówek, mając nadzieję, że przynajmniej jednemu z czytelników uda się uciec z szarego bagna życia i dostać się do cudownej krainy prawdziwego słońca, prawdziwego morza i prawdziwego lasu.
W Ameryce Południowej nie ma strasznych dzikich zwierząt ze stadami krwiożerczych anakond i piranii, które rosyjscy podróżnicy uwielbiają opisywać w „Moskiewskim Komsomolcu” i „Dookoła świata”. Nie ma też plemion indiańskich, które nie są zaznajomione z białym człowiekiem, z którym podobno często spotykają się nasi turyści. Żeby choć trochę zobaczyć dziką przyrodę, trzeba zajść bardzo daleko, a nawet wtedy nie da się z góry powiedzieć, ile tam przetrwała. Ale jeśli znajdziesz kawałek stosunkowo dziewiczej dżungli i spędzisz tam wystarczająco dużo czasu, czeka na ciebie wiele cudów - jeśli oczywiście wiesz, jak je zobaczyć. Takich zabytków „historyczno-architektonicznych” na tym kontynencie prawie nie ma, jak w Europie, Azji i Afryce Północnej. Najważniejsze są tutaj góry i lasy, morza i lodowce, wulkany i jaskinie, a szczególnie fantastycznie bogata flora i fauna. A więc Ameryka Południowa jest rajem dla przyrodnika, czy to profesjonalisty (jak ja), czy amatora (jak ostatnio Yulka), ale nie dla osoby, której takie rzeczy są obce.
Należy jednak pamiętać, że strach przed „dżunglą” to los nie tylko ogółu społeczeństwa, ale także wielu osób związanych z nimi zawodowo. Na krótko przed naszym wyjazdem moja mama odwiedziła Instytut Medycyny Tropikalnej i otrzymała oficjalne instrukcje dotyczące „bezpieczeństwa w tropikach Ameryki Południowej”. Dokument zaczynał się od słów: „Tylko kombinezon chroniący przed chemikaliami (można go kupić w naszym instytucie) zapewnia pełną ochronę przed śmiertelnymi infekcjami. Szczególnie niebezpieczne jest pływanie, chodzenie boso, bycie ukąszonym przez owady, zbliżanie się do lasów i zbiorników wodnych ”. Potem nastąpiły okropne opisy wrzodów, gorączki i guzów. Po przeczytaniu strasznych „instrukcji” matka prawie się posiwiała. Pływaliśmy w rzekach przez wiele miesięcy, chodziliśmy boso po lesie i karmiliśmy komary, ale prawie nigdy nie kichaliśmy, chociaż może po prostu mieliśmy szczęście.
Znajomy przedstawił mnie człowiekowi, który przez wiele lat był rezydentem KGB w Kolumbii. „Jest tam bardzo niebezpiecznie”, powiedział wojownik niewidzialnego frontu, „ale możesz przeżyć tylko, na litość boską, nie zbliżaj się do dżungli”. „Co tam jeszcze robić?” - byłem szczerze zdumiony, ale nie mogłem znaleźć wspólnego języka z biedakiem. Wyobraź sobie: człowiek mieszka na wsi od wielu lat i nigdy nie ryzykował, przynajmniej kątem oka, spojrzeć na to, co tam najciekawsze! Nie chciał nawet współczuć mu: był winien ... Swoją drogą, ten agent KGB pokłócił się z moim przyjacielem o butelkę koniaku, której nie bylibyśmy w stanie przewieźć z Nikaragui nawet do sąsiedniej Kostaryki. , nie mówiąc już o innych krajach. Jak dotąd ta butelka to jedyny dochód, jaki otrzymaliśmy z wyjazdu.
Tak więc 17 maja 1995 roku, w moje urodziny, wylądowaliśmy na Szeremietiewie z połową wymaganych wiz w paszportach, setką hiszpańskich słów w głowach, kilkoma dość ciężkimi plecakami i żółtymi twarzami (w zeszłym tygodniu musieliśmy pracować prawie całą dobę). W wewnętrznej kieszeni zamykanej na trzy zapięcia (od kieszonkowców) miałem odpust - list z mojego biura w trzech językach z prośbą o udzielenie wszelkiej możliwej pomocy dwóm „wielkim biologom”. Staraliśmy się, aby cała odzież i sprzęt były w kolorze zielonym lub kamuflażu - pozwala to zbliżyć się do dzikiej fauny i łatwiej dostać się do parków narodowych z pominięciem budek biletowych.
- Idziesz na wojnę? Straż graniczna zapytała nas surowo.
- Gorzej! - Odpowiedzieliśmy wesoło, wręczając mu paszport - mój przeżuty i nowy Yulkin.
A potem - Shannon - Hawana - Panama City - Managua. Nad Trójkątem Bermudzkim Julka nagle poczuła tajemniczy ból ucha, a ja bardzo się o nią martwiłem - w końcu zaraz po dwudziestogodzinnym locie musieliśmy wspiąć się na aktywny wulkan. Lekko zataczając się, wysiedliśmy z samolotu i zanurzyliśmy się w gorące światło temperamentnego tropikalnego słońca.